– Szczęścia? – Podhorecki sadowi się na
rozklekotanym krześle, które pamięta czasy, kiedy nikt prócz Pana Boga nie znał słowa gilotyna. – Tylko głupi by się na nie spuszczał. – Więc głupie jest pół ludzkości. – Odejmij jeszcze dzieci, kobiety i naszych katolików. Bo oni myślą, że paciorkami kupią łaskę Pańską. – A ty co, Epiktecie na emigracji od rozumu? Los trzymasz na posyłki? – Gruszczyński zadziera klapy surduta i z kieszeni spodni wyciąga spasione worki. Przez chwilę waży je w dłoniach, jakby chciał na zawsze zapamiętać ich ciężar. – Ja w przyszłość skaczę głową w dół, Cyceronie z bożej łaski. 21/86 – Łeb sobie roztrzaskasz. – Albo wyrosną mi skrzydła. – Cudów ci się zachciewa. – Cud, nie cud, ale dzisiaj do gołej dupy cię ogram, a potem puszczę w miasto! – Po moim trupie – warczy Gruszczyński, jakby chciał sczerniałymi siekaczami odstraszyć Podhoreckiego od worków z pieniędzmi. Zegna się z nimi jak z trumną kochanki i podaje bankierowi. Jest nim jak zwykle stary Józef Swiderski, który dla dodania powagi urzędowi stara się ugładzić chłopskie niechlujswo i zmusić do posłuchu ostatni pluton siwych włosów. Dawny czwartak, głodny i obdarty, przed pięcioma laty zjawił się w szulerni na Saint-Estèphe. Przywabił go szyld dobroczynnego Towarzystwa Mąki i Wody, który jest przykrywką dla prawdziwej działalności Gruszczyńskiego. Swiderski mąki tu nie 22/86 znalazł ani wody, za to uczciwą, powiedzmy, pracę i dach nad głową. – Raźniej! – popędza Gruszczyński, ale Swiderski jeszcze rozczapierzonymi palcami robi przegląd zdemoralizowanej brody. W końcu wysypuje na zielony aksamit góry monet i buduje przed sobą srebrne piramidki. Podhorecki kładzie na deskach podłogi, tuż przy prawej nodze, nieforemną paczkę. Spod płachty „Constitutionnela” wyłania się wytoczona z porządnego damastu lufa krócicy. Nie ma żadnych grawerunków ani inkrustacji, za to jej kaliber jest ze dwa razy większy nawet niż w derringerach. – Po co ci ta armata? – pyta Gruszczyński, odkorkowując butelkę château kirwan. Patrzy