psy po niemiecku
całym świecie wierzyła. Natrząsać się z zaufania czy miłości to przecież bodaj gorsze od zabójstwa, chociaż prawo tego nie karze. Przecież to tyle, co duszę swoją nieśmiertelną zagubić! A co pan o tym myśli? Feliks Stanisławowicz zmarszczył czoło i odpowiedział wyczerpująco: – Cóż, za deprawowanie małoletnich prawo przewiduje katorgę, co zaś do innych rodzajów wiarołomstwa w życiu codziennym, to, pomijając oszustwa finansowe, sprawa jest 4 Pomyleniec (łac.). bardziej skomplikowana. Wielu, zwłaszcza mężczyzn, małżeńskiej zdrady w ogóle nie uważa za grzech. Ale i wśród naszej płci są wyjątki – ożywił się pułkownik, który akurat przypomniał sobie pewną pikantną historię. – Miałem w szkole oficerskiej kolegę, niejakiego Bułkina. Niesłychanie czuły mąż, żonę kochał do szaleństwa. Zdarzało się, że wszyscy nasi po zajęciach idą na Ligowkę, do wesołego domku, a on – zawsze wprost do żony, taki był z niego dziwak. Po ukończeniu szkoły dostał przydział do Floty Bałtyckiej, oczywiście do tajnych służb. – Pułkownik zaciął się, przestraszony, że sam się zdradził, i z niepokojem spojrzał na rozmówcę. Niepotrzebnie się obawiał: wzroku blondyna najmniejszy cień nie zamącił, nieznajomy patrzył wciąż z takim samym zainteresowaniem i spokojem. – Nno tak, proszę bardzo. Siłą rzeczy zaczęły się rejsy, czasem długie, wielomiesięczne. W porcie oficerowie od razu do burdelu, a Bułkin siedzi w kajucie, medalion z miniaturką żony obsypuje pocałunkami. Popływał tak z roczek, pomęczył się, aż wreszcie wynalazł znakomity kompromis. – Tak? – ucieszył się blondyn. – A ja nawet nie przypuszczałem, że tu jest możliwy jakiś kompromis. – Bułkin miał głowę! Z opracowań analitycznych był pierwszy w klasie! – Feliks Stanisławowicz z podziwem pokiwał głową. – I patrz pan, co wymyślił! Zamówił u dekoratora teatralnego maskę z papier mache: dokładny portret ukochanej małżonki, nawet złocistą perukę na górze umocował. Odtąd, kiedy tylko staną w porcie, Bułkin pierwszy do bajzla sunie. Weźmie sobie jakąś, pardon, łachudrę z co straszniejszą fizys i dlatego oczywiście tańszą od innych, nałoży jej maskę żony i już ma całkiem czyste sumienie. Mówił: może ciałem nie dotrzymuję całkiem wierności, ale duchem – w pełni. I przecież miał rację! Wśród towarzyszy w każdym razie był szanowany. Historia opowiedziana przez Lagrange’a wprawiła rozmówcę w zakłopotanie. Zamrugał swymi owczymi oczyma i rozłożył ręce. – Tak, to chyba niezupełnie zdrada... Chociaż ja o takiej miłości wiem niewiele... Pan Feliks przez całe życie nie cierpiał mazgajów, ale ten dziwak, nie wiadomo dlaczego, ogromnie mu się podobał. Do tego stopnia, że – rzecz niewiarygodna! – pułkownikowi nagle zupełnie odechciało się podchodzić rozmówcę, co go zresztą samego zdziwiło. Zamiast wypytać idealnego informatora o podejrzanego (a doktor Korowin mimo wszystko znalazł się u Lagrange’a na specjalnej liście), policmajster nagle zaczął mówić w zupełnie niewłaściwym sobie stylu. – Drogi panie, niech pan posłucha, jestem tu na wyspie drugi dzień... To znaczy, ściśle mówiąc, dopiero pierwszy, bo przyjechałem wczoraj wieczorem... Dziwne to miejsce, do niczego niepodobne. Czego tylko człowiek dotknie, czemu tylko się przyjrzy – wszystko rozpływa się jak mgła. Pan przecież jest tu już od dawna? – Trzeci rok. – Czyli przywykł pan. Proszę mi powiedzieć otwarcie, bez obsłonek, co pan o tym wszystkim myśli? Ostatnie słowa, nieokreślone i nawet dziwne w ustach człowieka nawykłego do jasnych sformułowań, pułkownik uzupełnił równie niejasnym gestem, obejmującym jakby klasztor, miasto, jezioro i coś jeszcze. Rozmówca minio to doskonale go zrozumiał. – Pan o Czarnym Mnichu? – Tak. Pan w niego wierzy? – W to, że wielu go rzeczywiście widziało? Wierzę, i to bez żadnych wątpliwości. Wystarczy popatrzeć w oczy ludziom, którzy o tym opowiadają. Oni nie łżą, ja łgarstwo